Wstrząs (opowiadanie)
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siódmą rzeką... chociaż to raczej powinno brzmieć za wyjałowioną ziemią, wystającymi z ziemi ostatnimi kikutami drzew i kolejnym toksycznym rozlewiskiem było sobie miasto, jedno z niewielu, które pozostały na opustoszałej Ziemi. Ludzie zmienili się jak i czasy, w których przyszło im żyć. Tych, którzy chcą usłyszeć historię jednego z przedstawicieli miasta przyszłości, zapraszam do lektury cierpkiej, bezkompromisowej i przepełnionej bólem, niczym przyszłość, która czeka gatunek ludzki. Historia ta zaczyna się w momencie kiedy nasz bohater po ciężkim dniu pracy wraca do swojej siedziby a dalej... co będzie dalej przekonacie się sami.Zbliżając się na miejsce wyciągnął z kieszeni srebrną kartę dostępu, było to urządzenie niewielkich rozmiarów z zamocowanym na górze chipem komputerowym, którego zasada działania nie była mu bliżej znana, wiedział tylko, że bez niej nie jest w stanie wejść do swojego lokum ale również nikt poza nim nie będzie mógł otworzyć tych drzwi. Chyba, że kolejny maniak trzymający nadmiar c4 w zaciszu swojej obskurnej kuchni zapragnie zdobyć, któreś z jego odznaczeń. Przesunął prostokątny kawałek plastiku wzdłuż czytnika i usłyszał znajomy pisk tarcia metalu o metal, nienawidził tego dźwięku a jednocześnie był zbyt leniwy żeby nasmarować wysuszony już mechanizm ciężkich, żelaznych drzwi. Mimo że był gwiazdą krwawych aren, jego mieszkanie nie wyróżniało się niczym specjalnym, właściwie w tych czasach nikt nie mógł poszczycić się lokalem powyżej 50m2 z takimi wynalazkami jak programowalna gosposia czy chociażby najprostszy hologram dotykowy z dostępem do szczątkowych pozostałości Internetu. To były wygody zarezerwowane tylko i wyłącznie dla warstwy rządzącej, która mimo wielu lat wojen, czasów biedy i głodu, ewoluowała tylko na jednej płaszczyźnie - wyzysku. On, jak sam mówił, miał to w dupie. Nigdy nie miał zamiaru wpływać na kształt tego beznadziejnego świata, uważał że obywatele sami sobie zgotowali taki los i teraz każdy po kolei za to beknie. Jeszcze kilka lat temu planował powstanie klanów przeciwko systemowi, którego nie rozumiał i nie tolerował, jednak w jego życiu wydarzyło się coś co skierowało jego myśli na bardziej pesymistyczne, dekadenckie tory. Doszedł do wniosku, że dużo lepszym wyjściem będzie jak najlepiej przystosować się do panujących warunków, niż podejmować walkę z wiatrakami, w której przyjdzie mu zdechnąć na jakąś nową odmianę CBC w jednej z podziemnych baz rebeliantów, obok kilku gnijących ciał współtowarzyszy. Natomiast o swoich zamiarach nie powiedział nikomu i stwierdził, że idea ta umrze razem z nim, ukryta w najgłębszych zakamarkach jego mózgu, obok jednego z kilku implantów, które już sam nie wiedział za co są odpowiedzialne. Pamiętał tylko jak wszczepiano mu pierwszy z wielu chipów tkwiących w jego ciele, do płuc, miał on filtrować powietrze z najniebezpieczniejszych substancji. Z każdą kolejną operacją rzeczy te stawały się coraz bardziej trywialne. Zdawał sobie sprawę, że coraz bardziej zaczyna przypominać robota, zwłaszcza po tym jak zamontowano mu na plecach metalowy szkielet utrzymujący jedne z najlepszych dostępnych pancerzy, była to jednak kolejna kwestia, którą omijał w myślach szerokim łukiem. Leżąc na czymś co było skrzyżowaniem łóżka i żołnierskiej pryczy usłyszał wideofon. Podszedł spokojnym krokiem, jak to miał w zwyczaju, do urządzenia i odebrał rozmowę. Na ekranie pojawiła się twarz szefa korporacji, która sponsorowała jego i jego towarzyszy. Człowiek ten zapewniał mu wszystkie względne dobra jakimi dysponował a mimo to nigdy nie czuł się zobowiązany w stosunku do tej grubej facjaty.
- Masz do wyboru kolejną walkę, dzisiaj o 23:00 albo jutro twoje parszywe dupsko będzie się uganiać za tą zasraną rebelią! - wykrzyczał nie przebierając w słowach niezbyt szanowny pan Natan.
- Będę jak będą moje pieniądze - odpowiedział.
- Plama krwi na arenie będzie twoimi pieniędzmi - ich rozmowy zawsze kończyły się podobnymi kwestiami...
Walki odbywały się w starej, nie eksploatowanej już fabryce poduszkowców komunikacji miejskiej. Jeszcze przed II Konfliktem Atomowym ulice wyglądały zupełnie inaczej, nie było tego gruzu, chorób, tysięcy bezdomnych smażących Bóg jeden wie co, nad zapalonymi beczkami czy przestępczości, której już nikt nie starał się opanować. On urodził się tuż po wojnie i stary świat znał tylko z opowieści dziadka, który mówił o unoszących się nad ulicami pojazdach, ekskluzywnych sklepach z odzieżą i zawodach esportowych, granych w jego kafejce internetowej. Wartości lansowane przez dzisiejsze czasy w niczym nie przypominały, tego co było cenione przed latami, teraz ważna była celność z karabinu maszynowego kaliber 12, umiejętność we władaniu nożem obrotowym i sprawna obsługa najnowszej generacji miotaczy elektrycznych. Starzec powtarzał mu wielokrotnie, że nie do tego zmierzała ludzkość, cele były inne, tylko gdzieś pomiędzy wszczepieniem pierwszego mikro chipa opartego na zaawansowanej sztucznej inteligencji a powstaniem myślących cyborgów, zatraciliśmy tożsamość i pławiąc się sukcesami postępów technologicznych nie zauważyliśmy, że to już nie my zmieniamy naukę ale nauka zmienia nas...
Jednak jego myśli rzadko skupiały się na takich problemach, musiał zapewnić sobie zastrzyki substancji zawierającej białko, węglowodany i inne niezbędne do życia składniki, bez których jego sprawność obniżyłaby się drastycznie i nie byłby w stanie walczyć, poza tym lubił raz na jakiś czas odwiedzać restauracje dla VIPów i rozkoszować się normalnym posiłkiem. Nie miał najmniejszego zamiaru dołączyć do grona biedaków żrących szczury i uganiających się za jakimś zmutowanym mięchem poza granicami miast. W tym celu spakował cały potrzebny arsenał do wykonanej z lekkich metali walizy i udał się w stronę wyjścia żeby zdążyć na miejsce w wyznaczonym terminie. Mijając zdemolowane budynki jego dzielnicy przypomniał sobie, że dzisiaj nie oglądnie kolejnej powtórki ze starych serialów lat 80tych i 90tych, tych w których grali jeszcze prawdziwi aktorzy. Nie wiedział dlaczego ale lubił patrzeć jak Don Johnson w zabawnym stroju zgrywa twardziela Sonnego, śmieszyły go te wszystkie kozackie gadki panów policjantów, czasami nawet korzystał z ich kwestii ku zadowoleniu burżuazyjnej widowni. Mimo iż miał na nazwisko Chris Bates, to właśnie ten serial - jego ulubiony - był źródłem ksywki, którą ochrzcili go kumple. Podczas jednej z walk, kiedy przeciwnik leżał już nieprzytomny na ziemi, Chris podszedł, nachylił się nad bezwładnym ciałem i wyrecytował spokojnym tonem kwestie z odcinka Miami Vice emitowanego dzień wcześniej - "You have right to remain silence" - po czym splunął obracając się w stronę wyjścia, od tamtej pory znany był jako Sonny.
Kiedy już dotarł na miejsce, udał się w stronę wejścia przeznaczonego dla zawodników oraz osób z nimi związanych - szkoleniowców, sponsorów oraz ludzi zawiadujących klanami. Szatnia przypominająca raczej zbrojownię wojskową, znajdowała się tuż przy wejściu a nad metalowymi drzwiami widniał napis "Arbait macht frei", który wypalił około roku temu jeden z jego kumpli, on sam nie wiedział co te trzy słowa oznaczały ale pamięta jak ich sprawca twierdził, że warunki wykonywanej przez nich pracy przypominają mu te, o których czytał w starych podręcznikach historii - nie było rezygnacji bo nie było innego wyjścia a robotę kończyłeś w najlepszym wypadku pogrzebany w plastikowym worku, większość ciał i tak wywożono na wysypiska za miasto, bez worka. Miał około trzydziestu minut na kąpiel, przygotowanie pancerza oraz uzbrojenia, ponieważ nie korzystał z fabrycznych pryszniców ze względu na żałosne warunki sanitarne, przygotował się przed czasem i spokojnie czekał przy wejściu na arenę. Wiedział, że przeciwnik nie należy do wymagających, ponieważ takie walki poprzedzały tygodnie przygotowań i zapowiedź dużej gotówki a mimo to zawsze denerwował się czekając na moment otwarcia stalowych drzwi. Nie mają znaczenia mierne umiejętności przeciwnika kiedy wdepniesz na niezauważony granat albo wybiegniesz prosto na serię pocisków zmierzających w twoim kierunku, pancerz może uratować ale nie musi, poza tym nawet w przypadku szybkiej ucieczki w celu kontrataku, dyskomfort jakim jest wyczerpanie lub zupełny brak pancerza z pewnością nie pomaga.
Czerwone światło przeszył zastrzyk energii, dla niego ten moment nigdy nie trwał ułamek sekundy. Zawsze miał wrażenie, że jest świadkiem całego procesu, iskry wpadającej w zakratowaną żarówkę, cząsteczek gazu powoli zaczynających płonąć i światła wypełniającego pomieszczenie. Drzwi zaczęły mozolnie uchylać się ku górze odsłaniając wejście na arenę, wlepiając prawie nieprzytomnie wzrok w stal naprzeciw siebie, sprawdzał odruchowo czy zabrał każdą broń, której mógł użyć w tej walce, w myślach potwierdzał sam sobie, iż ma przedmioty wyczuwane rękoma. W momencie kiedy stalowe wrota zniknęły w ścianie, wybiegł ze swojego punktu startowego udając się w stronę najbliższej dobrej pozycji do rozpoczęcia starcia, znał tę fabrykę bardzo dobrze, gdyż nie raz przyszło mu stoczyć tutaj pojedynek. Biegł w stronę schodów prowadzących na środkowy poziom trójkondygnacyjnej budowli, z tego miejsca widział prawie całą halę, w której wystartował. Podobnych, równie potężnych pomieszczeń było jeszcze kilka, w każdym z nich była niegdyś taśma produkcyjna, na której montowano po kawałku pojazdy komunikacji miejskiej, stąd potężne przestrzenie, zwisające z wysoko osadzonego sufitu łańcuchy, dziesiątki wielkich rur tworzących zawiłe kształty i mnóstwo mniejszych pomieszczeń rozmieszczonych po bokach, w tamtych czasach służących za biura i magazyny. Podczas walki największym atutem było odpowiednie dostosowanie się do zaistniałych okoliczności, jednak były też ruchy, które opracowane na podstawie doświadczenia, sprawdzały się w określonych sytuacjach. Takim stałym fragmentem pojedynku był właśnie początek, wiedział że warto wejść jak najwyżej, ponieważ wtedy obejmie wzrokiem większą przestrzeń, jednak w tym od czterdziestu lat nie remontowanym, zdemolowanym miejscu należało omijać drugie piętro przytwierdzonych do ścian, metalowych schodów. Kwaśne deszcze przeciekające przez niejedną dziurę w dachu wystarczająco uszkodziły całą konstrukcję na tyle, że jeżeli nic nie załamałoby się pod ciężarem jego ciała to z pewnością skrzypiący głośno metal dawałby znać przeciwnikowi o jego pozycji. Nagle usłyszał coś co przypominało echo turlającej się puszki po kamiennej posadzce, obracają się odruchowo w stronę przejścia między halami, dostrzegł wydobywający się z jednego z nich ciemnozielony dym, wyciągnął swoje mg kaliber 12 i wystrzelił w tamtym kierunku krótką serię. Przeciwnik nie odpowiedział ogniem, najwyraźniej chciał zasłonić wejście aby przybliżyć się na odpowiednią odległość do oddania strzału. Sonny postanowił przejść kawałek dalej, w stronę plątaniny rur, to pozwoliłoby mu zaczekać aż nadarzy się okazja do podjęcia walki. Usłyszał szybki, odbijający się echem tupot i strzały, niewyraźna z tej odległości postać przesunęła się w stronę schodów prowadzących na pierwszą kondygnację zasłaniając się ogniem, już znał jego pozycję. Przez uszkodzony dach i znajdujące się na najwyższym poziomie okna, w których pozostały tylko szczątki szyb, powoli zaczynały wpadać krople deszczu, na szczęście już nie trzeba było obawiać się tych chemicznych ulew sprzed kilkunastu lat. Pamiętał z czasów dzieciństwa bajki, które opowiadali starsi, kiedy pytał się dlaczego podczas deszczu nie można wychodzić na otwartą przestrzeń. Mówiono że zbuntowany anioł Lucyfer, znowu upomniał się o władzę, tym razem wygrał bój z Bogiem i przejął rządy w niebie, od tamtej pory wiatry niosą ze sobą zarazę a deszcz śmierć w męczarniach. Spadające teraz krople mogły najwyżej być przyczyną lekkich oparzeń, więc w tej chwili, podczas walki, jedynym minusem opadów był wszechobecny hałas, zagłuszający ewentualne ruchy przeciwnika. Kucnął i odsłaniając się nieco, delikatnie przesuwał się w lewą stronę, miał zamiar zakończyć jak najszybciej pojedynek strzałem z odległości, wpatrywał się w okolice żelaznych schodów znajdujących się na tym samym poziomie co on, jego rywal właśnie mniej więcej tam powinien się znajdować. Nowicjusze często wchodzili do jednych z kilku metalowych pomieszczeń opartych na solidnej, żelbetonowej podstawie, w takim wypadku wystarczyłby jeden celnie wystrzelony granat. Nagle usłyszał kolejne strzały dochodzące z miejsca oddalonego około piętnastu metrów od punktu, który tak bacznie śledził, zorientował się po chwili, że jeden z nich trafił w jego pancerz i zaczął biec w stronę zakrętu przy jednym z narożników hali aby szybko odpowiedzieć skutecznym ogniem. Przeciwnik zauważył to, seria pocisków układała się za nim znacząc grubymi wyrwami w ścianie trasę jego biegu. Obracając się co chwilę odpowiadał ogniem tylko po to aby uniemożliwić tamtemu spokojne celowanie, dotarłszy do zakrętu szybkim skokiem rzucił się na ziemię. Leżąc skierował lufę broni w stronę, z której padały strzały, oparł łokcie na zakratowanej podłodze i kurczowo trzymając broń strzelił trzykrotnie. Ostatnia kula przebiła pancerz, ponieważ wróg jakby szarpnięty przez olbrzyma za lewe ramię z hukiem padł na ziemię... nastała cisza. Sonny oprócz tego, że był wojownikiem, drzemała w nim dusza showmana więc rozglądnął się naokoło ażeby znaleźć efektowny sposób na przebycie tych kilkudziesięciu metrów i sprawdzić czy przeciwnik rzeczywiście nie jest zdolny do walki, ewentualnie bez skrupułów dokończy robotę. W plątaninie rzeczy dość gęsto zawieszonych przy suficie dostrzegł łańcuch, którym postanowił w starym stylu, niczym Tarzan, przelecieć na drugą stronę. Wypatrzył jeden z dłuższych łańcuchów, przyciągnął go do siebie i złapał rękoma, dwoma mocnymi szarpnięciami upewnił się czy strop wytrzyma jego ciężar. Szybkim skokiem opuścił metalową balustradę. Przecinając w locie powietrze, kątem oka zauważył, że ręka przeciwnika zaczęła drgać, ciało lekko podniosło się i półprzytomny chwycił za miotacz leżący zaledwie kilkanaście centymetrów od miejsca, w którym leżał. Sonny nie miał szans zasłonić się przed potężną wiązką prądu, trafiony runął na ziemię. Powoli tracąc przytomność czuł niesamowity ból i paraliż, pomyślał że byłby to wstanie wytrzymać gdyby nie swąd zwęglających się kawałków jego ciała. Teraz on czuł ciężar własnych powiek, coraz mniej powietrza docierało do płuc, serce przestawało bić, wiedział że zbliża się jego koniec albo przynajmniej początek końca.
Nauka jednoznacznie nie określa co dzieje się z człowiekiem, który traci przytomność pod wpływem groźnego wypadku mającego wpływ na jego zdrowie lub życie a jeżeli nie wiadomo co dzieje się z istotą ludzką to tym bardziej pozostanie zagadką stan przepchanego elektroniką Sonnego. Czy zwolnione bicie serca i ograniczona aktywność mózgu może odebrać zdolność do posiadania snów, a może determinuje to charakter wyśnionych sytuacji, jeżeli tak jest choćby w najmniejszym stopniu to na Sonnego czekały najgorsze koszmary. Zawsze bał się wody, odkąd w dzieciństwie prawie utonął w jeziorze położonym niedaleko rodzinnej miejscowości. Teraz, jeżeli śnił, to tonął tysiące razy, na wszystkie możliwe sposoby, topiony przez ludzi, których kiedyś kochał...
Jednak takim osobnikom jak on nie jest łatwo odejść z tego świata, napędzany wolą przetrwania potrafi wyjść cało z najgorszej opresji i wylizać się z niszczącej organizm choroby, nie inaczej było teraz. Budził się powoli z nieokreślonej długości snu, próbował otworzyć oczy ale wręcz zatrzasnęły się odruchowo, wywnioskował że musiał być nieprzytomny dość długo. Zastanawiał się gdzie dokładnie się znajduje, czuł igły wbite w obie ręce, najprawdopodobniej pochodzące od utrzymujących go przy życiu kroplówek, otwory nosa wypełniał aparat podający tlen. W pierwszej chwili pomyślał, że pewnie wylądował w jednym z wojskowych szpitali ale dlaczego tu tak ładnie pachniało, dlaczego nie czuł wszystkich tych paskudnych woni, które wypełniały takie miejsca. Musiał otworzyć oczy aby sprawdzić gdzie się znajduje, przychodziło mu to z trudem, początkowo mógł tylko kilka razy mrugnąć a to co zobaczył okryte było gęstą mgłą, jednak po kilku minutach prób udało mu się wywalczyć niewielką szparę między powiekami. Tego co zobaczył nie był w stanie zrozumieć, leżał w normalnym szpitalu, w czystej pościeli otoczony białymi ścianami. Przez okno wpadało mocne popołudniowe słońce, które jeszcze bardziej podkreślało czystość pomieszczenia, w którym się znajdował. Właściwie to nie był normalny szpital, takie szpitale widział jedynie na starych filmach, normalność tego typu miejsc w jego czasach oznaczała smród ropiejących ran, krzyki żołnierzy operowanych bez znieczulenia i unoszący się w powietrzu kurz. Przez chwilę wydawało mu się, że śni ale jego zmysły zaprzeczały tej myśli. Dokładnie tak jak kiedyś czuł swoje brudne pod każdym względem życie, tak teraz pod palcami miał delikatne, świeżo wyprane prześcieradło, nosem wyczuwał wszechobecną woń różnego rodzaju lekarstw a przed oczami miał jedynie śnieżnobiałe ściany i jedną parę jasnych, drewnianych drzwi znajdujących się po jego lewej stronie. Właśnie w tej chwili drzwi powoli zaczęły się otwierać, stanął w nich młody, może siedmioletni chłopiec, który trzymał w rękach tackę z frytkami i kubek Coca-Coli. Nogą zatrzasnął za sobą wejście i powoli, zwracając uwagę na pyszną zawartość naczyń, podszedł do stolika, który stał niedaleko łóżka. Podniósł kubek aby skosztować napoju i w tym momencie jego wzrok zatrzymał się na już przytomnym mężczyźnie, dzieciak wyglądał jakby zobaczył ducha, swojego idola piłkarskiego czy chociażby gwiazdę popularnego zespołu, po prostu zamarł na chwilę. Nagle wyrywając się z tego stanu skoczył jak opętany w kierunku drzwi, otworzył je szybkim ruchem i wybiegł z krzykiem. Nowina, którą tak hałaśliwie komunikował w biegu brzmiała:
- Mamo, tatuś się obudził!
Teraz sytuacja stała się całkiem niejasna, rozpoznawał dziecko ale nie był w stanie przypomnieć sobie skąd. Próbował poskładać to wszystko do kupy, znaleźć jakiś punkt odniesienia, oparcie które pozwoliłoby mu stwierdzić jednoznacznie co było snem. Był pewien wszystkiego a zarazem niczego, bo jak mogą mieć związek ze sobą dwa zupełnie różne światy. Po jednej stronie stały stoczone walki, prawdziwe rany, ból, widok konających przeciwników, po drugiej zaś to czyste, teoretycznie nieistniejące a jednak nie mniej realne, pomieszczenie i najprawdopodobniej jego syn. Czekał na jakiś jeden niepodważalny dowód, który wyjaśni mu całą sytuację. Usłyszał kroki kilku osób, które wyraźnie świadczyły o tym, że ktoś się zbliża. Do pokoju wszedł ten sam mały chłopiec, który przed chwilą wybiegł, zapłakana kobieta, mniej wiecej w jego wieku i starszy mężczyzna w białym fartuchu, który zapewne był lekarzem. Zapragnął w tym momencie rozwiać wszelkie wątpliwości.
- Kim jesteście, co to za miejsce i dlaczego ja tutaj leżę - wyszeptał.
- Tatusiu nie pamiętasz? Tak długo grałeś w tą grę na komputerze, jak upadłeś, to mamusia zadzwoniła do lekarza...
#0 | scR
2004-08-12 23:34:40
#0 | eksodus
2004-08-13 00:04:08
#0 | mollu
2004-08-13 01:13:41
#0 | tysik
2004-08-13 01:26:58
#0 | vdr
2004-08-13 11:21:06
#0 | sxl
2004-08-13 12:36:03
#0 | slawek
2004-08-13 12:40:35
#0 | mollu
2004-08-13 12:55:40
#0 | rush
2004-08-13 21:37:15
#0 | rush
2004-08-13 21:38:16
#0 | Mam na imie Oskar;D
2004-08-14 23:15:12
#0 | 000
2004-08-17 16:59:38
#0 | chopin
2004-08-17 23:21:39
#0 | freak
2004-08-19 16:52:08
#0 | Zemsta Pana Franka
2004-08-27 20:52:58
#0 | CHAOZ
2004-08-27 22:20:08
#0 | JRM
2004-11-10 14:14:05